100. rocznica urodzin Konrada Nałęckiego [audio]

Kraj Wtorek, 29 października 20194
Sto lat temu w Piotrkowie urodził się Konrad Nałęcki. Mawiano o nim szósty Pancerny. Co zaskakujące reżyser jednego z najpopularniejszych polskich seriali, wśród fanów "Czterech pancernych i psa" był postacią anonimową. Na planie serii spędził przeszło pięć lat. Jedna z anegdot związanych z pracą nad serialem mówi o tym, że jedynym profitem Konrada Nałęckiego związanym z popularnością "Pancernych..." był... rower.

100 lat temu, 29 października 1919 roku, w Piotrkowie urodził się Konrad Nałęcki, reżyser i twórca najsłynniejszego polskiego serialu „Czterej pancerni i pies”. Przyszły filmowiec w Piotrkowie także spędził swoją młodość. Był absolwentem Gimnazjum im. Bolesława Chrobrego i drużynowym IV piotrkowskiej drużyny harcerskiej. W 1938 roku trafił do słynnej „Podchorążówki”, czyli kompanii CKM-ów Szkoły Podchorążych Rezerwy w Częstochowie. We wrześniu 1939 roku wziął czynny udział w obronie kraju – został ciężko ranny 9 września przez kolejne dwa miesiące dochodził do zdrowia w szpitalu PCK w Lublinie. Okres okupacji spędził między innymi pracując jako robotnik w młynie na warszawskiej Pradze. II wojnę światową zakończył jako żołnierz Ludowego Wojska Polskiego.

 

Mądry, skromny, z wdziękiem flegmatyka i niezaradnością dziecka, w młodości malował i rzeźbił, po wojnie związał swe losy z filmem. Jako reżyser nie tylko zekranizował książkę Janusza Przymanowskiego o przygodach załogi czołgu Rudy 102, ale także „odkrył” dla polskiego kina takie gwiazdy, jak: Bogumił Kobiela, Bogusz Bilewski czy Barbara Wrzesińska. Prywatnie był przyjacielem Andrzeja Wajdy. O swoim rodzinnym Piotrkowie mawiał, że tylko tu są najpiękniejsze dziewczęta.

 
Konrad Nałęcki zmarł 28 maja1991 roku w Warszawie. Pochowany został na Cmentarzu Bródnowskim.

 

Z Michałem Nałęckim, synem reżysera rozmawialiśmy w Warszawie, w mieszkaniu na Saskiej Kępie, które kiedyś zamieszkiwał Konrad Nałęcki, i w którym wciąż są obecne po nim pamiątki.

 

– Serial „Czterej pancerni…” to pięć lat z życia waszej rodziny…

Michał Nałęcki: – Więcej nawet niż pięć, jeśli weźmie się pod uwagę cały okres przedprodukcyjny, który praktycznie trwał rok. I czas po zakończeniu zdjęć… Praca ojca nie zakończyła się w momencie premiery odcinków w telewizji, tylko pamiętam, że jeszcze blisko rok czasu rozliczał się z taśmy filmowej, pisał sprawozdania, uzgadniał jakieś sprawy z kierownikiem produkcji i operatorami… itd.

– Brał udział w tournee „Pancernych…” po Polsce?

– Bardzo mało. Nie podobała mu się ta forma promocji, jak byśmy to dziś nazwali. Był na kilku takich spotkaniach z publicznością, ale później całkowicie się z tego wycofał. Jeździli głównie aktorzy.

– A był rozpoznawany jako reżyser „Czterech pancernych…”?

– Nie. Ojciec był właściwie w tej materii osobą całkowicie anonimową. Natomiast otrzymywał w związku z „Pancernymi…” bardzo dużo listów, przysyłanych na adres: Warszawa, Zespół Filmowy „Syrena”. I one najpierw trafiały na Puławską (siedziba Wytwórni Filmów Fabularnych; przyp. aut.), skąd później w jego ręce. Zawsze stamtąd wracał z torbą wypchaną listami. A listy ze Związku Radzieckiego od wielbicieli serialu przychodziły w ilościach tak ogromnych, że przechodziły wstępną selekcję na Puławskiej. Na część z nich odpowiadał. Nawet od jednego z tych listów zawiązała się znajomość z rodziną z Leningradu, którą później odwiedził – najpierw sam, potem z mamą i siostrą. Ja również ich odwiedziłem, a nawet utrzymywałem do początku lat 90. kontakty listowne z Maszą, córką tych ludzi, a raz nawet zaprosiłem ją do swojej już rodziny do Jerzwałdu.

– Czy popularność serialu zaskoczyła Konrada Nałęckiego?

– Trudno powiedzieć, że był zaskoczony, na pewno był bardzo zadowolony. Raz, że z ekipą wykonał kawał świetnej roboty, dwa, że ta pierwsza część, tych osiem odcinków, można było przeliczyć jako cztery filmy pełnometrażowe. To też przełożyło się na nasze rodzinne finanse. Biorąc pod uwagę fakt, że wcześniej robił jeden film co dwa, trzy lata, serial okazał się dla niego takim swoistym złotym strzałem. Tak więc na pewno był zadowolony. Nie przypominam sobie natomiast jakichś szczególnych objawów popularności. (…) Choć największym profitem jaki miał z powodu popularności serialu był… rower. W tamtym okresie nie można było nigdzie nabyć roweru, popularnego „składaka”, a moja siostra bardzo taki chciała mieć. I mój ojciec napisał list do dyrekcji zakładów w Bydgoszczy, w owym czasie produkujących te rowery. W liście tym przedstawił się kim jest i jaki ma problem z nabyciem tegoż jednośladu. I… na ten list nie przyszła żadna odpowiedź. Aż któregoś dnia łomot do drzwi – listonosz przynosi paczkę za zaliczeniem pocztowym. A w tej paczce, w takim brezentowym worku, przepiękny, w kolorze żółto-złotym rower „składak”. Ojciec się śmiał później, że to był jego największy profit z popularności serialu.

– Jak na ojca zawodowe wyjazdy zapatrywała się jego żona, a pana mama?

– No cóż, taki miał zawód. Ojciec był zresztą bardzo rodzinny i jak tylko mógł to zabierał nas na plany filmowe. Mama była pielęgniarką i miała ograniczone możliwości urlopowe, niemniej korzystała z urlopu bezpłatnego. Ja z kolei jeździłem z ojcem też tylko do pewnego momentu. Po prostu z czasem przestało to być dla mnie atrakcyjne.

– Jak wyglądał więc zwykły dzień w rodzinie Nałęckich?

– Nasze życie prywatne w ogóle dzieliło się na dwa okresy – kiedy ojciec był i kiedy go nie było. Gdy wyjeżdżał na zdjęcia to wszystko w nieco innym trybie funkcjonowało, gdyż zostawaliśmy z mamą i siostrą sami. Natomiast kiedy ojciec był to było ciekawiej, radośniej, bo zawsze coś się działo. Jeśli zaś chodzi o pracę twórczą ojca to w kącie, w którym teraz stoi szafa stało biurko przy którym on pracował. Ojciec późno wstawał. Lubił długo pospać, bo był tak zwanym „nocnym Markiem” i zdarzało mu się często pracować do białego rana. Pisał na maszynie i ten stukot maszyny przeszkadzał nie tylko nam i mamie, ale nawet sąsiadom, zwłaszcza gdy rozlegał się późną nocą. Dlatego też wybrał się do tapicera i dostał grubą warstwę filcu, z której wyciął podkładkę pod tę maszynę, by wytłumić nieco te odgłosy. Poza tym ojciec był strasznie zapalonym filatelistą i jak mu coś nie szło w pracy, to w ramach takiego nocnego przerywnika robił sobie herbatę i siadał nad klaserem. Nikt nie wiedział co robi, pęsetą coś tam przekładał, sprawdzał. Tak mu większość nocy mijała, a potem rano odsypiał. A kiedy z mamą zjedli śniadanie – bo o tej porze my z siostrą byliśmy już w szkole – szedł na spacer z psem. Przez całe nasze dzieciństwo mieliśmy psa i tata chodził z nim na spacery. Ja z siostrą byliśmy odpowiedzialni za spacer poranny, tata za ten główny, do parku. Ojciec szedł najpierw na kawę do pobliskiej kawiarni Milano, dzisiaj nieistniejącej, (…) a potem z psem do Parku Skaryszewskiego do tak zwanej „gołej pani”. W parku tym do dzisiaj stoi ten posąg, który tak nazywaliśmy.

– Jak się wabił wasz pies?

– Najpierw była Figa, to była suczka ze schroniska, podobna do foksteriera. A potem, kiedy wyprowadziłem się z domu, bo podjąłem pracę w nadleśnictwie Susz, to ojciec miał po naszej, mojej i żony, foksterierce szczeniaka. On miał na imię Piesio. To był bardzo ładny pies i wyglądał również na bardzo rasowego. I zawsze jak się ojca pytano, jakiej jest rasy to odpowiadał, że „eksterier” (śmiech).

– Miał poczucie humoru…

– Tak. Bez wątpienia. Ale z racji tego, że zawodowo dużo wyjeżdżał był domatorem. Najlepiej czuł się w domu. Nie utrzymywał bardzo szerokich kontaktów towarzyskich. Z tego, co pamiętam to zawsze imieniny ojca, przypadające bodajże w listopadzie, były jedyną oprócz świąt okazją, że u nas w domu bywali goście.

– Czy Konrad Nałęcki utrzymywał jeszcze po zakończeniu zdjęć do serialu kontakty z grającymi w nim aktorami?

– Tak. Przede wszystkim utrzymywał kontakt z Franciszkiem Pieczką, który później grał w jego kolejnym serialu „Ród Gąsieniców” i w jego ostatnim filmie pełnometrażowym „Wszyscy i nikt”. Pamiętam, że w okresie mocno już poserialowym raz czy dwa gościł u nas Janusz Gajos. Przyszedł z wizytą towarzyską. Bywał też u nas Roman Wilhelmi…

– A pamięta pan może czy ojciec miał wpływ na to, kto zagra główne role w serialu?

– Latem 1964 roku zaczęły się pierwsze przygotowania do realizacji serialu, i pamiętam, że wtedy ojciec „kombinował” kto mógłby kogo zagrać, padały nazwiska… I poszedłem z nim wtedy do kina na premierę filmu „Panienka z okienka”. Tam grał młody Janusz Gajos i Pola Raksa, i stąd ta para później w „Pancernych…”. Zresztą ojciec po seansie powiedział mi, że specjalnie poszliśmy na ten film, bo chciał zobaczyć właśnie jak gra Gajos, i że jemu pasuje na odtwórcę głównej roli. (…) Natomiast o Włodzimierzu Pressie to ktoś ojcu powiedział, że jest taki fajny młody chłopak, aktor, śniady, który mógłby zagrać Gruzina, że taka „fajna gęba”. Właśnie to określenie „fajna gęba” zapadło mi w pamięć. Co do Romana Wilhelmiego to ten był już wówczas znany, podobnie, jak i Franciszek Pieczka. Chociaż pamiętam, że byłem z ojcem na „Rękopisie znalezionym w Saragossie” i tato wtedy patrząc na ekran i postać Paszeko, granego przez Pieczkę, powiedział, że myśli o tym, by to właśnie ten aktor zagrał u niego tego największego pancernego. Też mi się to jakoś nie komponowało, ale nie miałem przecież takiej wyobraźni jak ojciec i byłem tylko nastolatkiem, a nie reżyserem.

– Oglądaliście wspólnie premierowe odcinki serialu w domu?

– Na pewno, choć najbardziej z tamtego okresu kojarzę ten pierwszy odcinek, wyemitowany w maju 1966 roku z okazji Dnia Zwycięstwa jako zwiastun serii, mającej rozpocząć się we wrześniu. Mnie ojciec w ogóle często zabierał do wytwórni filmowej na Puławską, gdzie na pewno oglądałem na sali projekcyjnej pierwsze robocze wersje większości odcinków. Zresztą widziałem jak te odcinki powstawały. Całe dwa miesiące wakacji 1965 roku spędziłem na planie filmowym „Pancernych…” na terenie jednostki wojskowej w Żaganiu. I tam, jak przyjeżdżały z WFF we Wrocławiu wywołane taśmy z nakręconym materiałem to też je oglądałem. To był taki wstępny montaż i przegląd w jednym.

– Czy jest coś, co utkwiło panu szczególnie w pamięci z czasów kręcenia przez ojca „Pancernych…”?

– W ogóle jak przypominam sobie tę pracę ojca na planie i teraz jako dorosły o tym pomyślę, to przyznaję, że było to zajęcie niemal katorżnicze. Cały dzień niemal spędzał na planie, gdzie reżyserował od wczesnych godzin porannych, około 16.00 czy 17.00 wracał z planu do wynajmowanej kwatery w tym Żaganiu, obiad zjadał na planie, bo przywoziła posiłki wojskowa kuchnia, następnie po jakiejś godzinie przerwy ojciec szedł do montażowni, urządzonej na terenie jednostki wojskowej, i przebywał w niej do późnych godzin wieczornych. Jak czasami wpadałem tam do niego to wszystko było spowite dymem papierosowym, aż dziwne, że oni w ogóle cokolwiek widzieli. Kiedy zaś wracał na kwaterę to jeszcze musiał przygotować się do kolejnego dnia zdjęciowego. Ojciec zawsze starał się mieszkać poza kwaterunkiem ekipy czy hotelem, gdzieś na osobnej kwaterze, bo inaczej by nawet minutę nie wypoczął. Po prostu za dużo spraw było zawsze do niego po zdjęciach – od jakichś błahostek po takie cięższego kalibru. Poza tym w ten sposób mógł uniknąć towarzyskich spotkań, bo o ile nie był abstynentem, o tyle w pracy nie tolerował alkoholu. Zdarzało mu się czasami wytykać aktorom, że są „wczorajsi”.

– Jak pan sądzi, czy dzisiaj byłby w stanie powstać taki serial – nie chodzi mi o samą fabułę, tylko o ilość aktorów, sprzętu, obiektów i dni zdjęciowych?

– Rzeczywiście pod względem logistycznym to było ogromne przedsięwzięcie. Po pierwsze ilość osób w ekipie z wytwórni filmowej była naprawdę duża i do tego trzeba jeszcze doliczyć niekiedy setki statystów, głównie wojska, biorących udział w poszczególnych ujęciach. Nie mówiąc już o sprzęcie… Skoordynowanie tego z wojskiem, zamówienie odpowiedniej liczby żołnierzy, czołgów, ciężarówek wojskowych, materiałów pirotechnicznych, przemalowanie na miejscu oryginalnych numerów taktycznych na te filmowe… Świetnie to pamiętam – przyjeżdżały na plan czołgi, normalnie na gąsienicach nie na lawetach, rekwizytorzy zieloną farbą zamalowywali ich numery, a białą za pomocą szablonu nanosili nowe oznaczenia: 102, 103… Do roli "Rudego" 102 był ten sam czołg, przydzielony od początku zdjęć, a kiedy potrzebnych było ich więcej to po prostu przyjeżdżały one prosto z poligonu, bo wtedy T-34 były normalnie u nas w wojsku na służbie. (…) Poza tym wojsko zapewniało łączność bezprzewodową i transport ekipie. Nie było telefonów komórkowych, mało kto posiadał własne auto, a przecież aktorów dojeżdżających często ze spektakli w teatrach trzeba było i odebrać ze stacji kolejowej i dowieźć na miejsce ujęć. (…) W dzisiejszych czasach przedsięwzięcie chyba raczej nie do zrealizowania. Na pewno wojsko zażądałoby tak horrendalnych kwot za udział w produkcji, że wszystko trzeba byłoby zrobić komputerowo, by zmieścić się w budżecie.

 

Tekst: Agawa

Foto: archiwum rodziny Konrada Nałęckiego, Agawa

 

Tym tematem zajął się także Łukasz Michalczyk, reporter Radia Strefa FM Piotrków: 

POLECAMY


Zainteresował temat?

9

0


Komentarze (4)

Szanowni czytelnicy, na czas trwania ciszy wyborczej wyłączyliśmy możliwość publikacji komentarzy, możliwość ta powróci po jej zakończeniu. I pamiętaj - 21 kwietnia widzimy się na wyborach! – Redakcja ePiotrkow.pl

Komentowanie zostało wyłączone.
oba. ~oba. (Gość)29.10.2019 11:04

Po PRL-u zostało mnóstwo świetnych filmów i seriali. Co ciekawe. Do dnia dzisiejszego niektóre nie do przebicia. Ale sporo jest "pułkowników" ,które nie pasują dzisiaj rządzącym mediami. Jedne są dla nich za "czerwone" inne za "czarne". A grali w nich wspaniali aktorzy...

171


INNY ~INNY (Gość)29.10.2019 18:55

Pamiętamy - dziękujemy.

60


!!! ~!!! (Gość)29.10.2019 13:00

Bardzo ciekawy artykuł, w odróżnieniu od artykułów o kolejnych stłuczkach, potrąceniach i innych wypadkach.

110


reklama
reklama

Społeczność

Doceniamy za wyłączenie AdBlocka na naszym portalu. Postaramy się, aby reklamy nie zakłócały przeglądania strony. Jeśli jakaś reklama lub umiejscowienie jej spowoduje dyskomfort prosimy, poinformuj nas o tym!

Życzymy miłego przeglądania naszej strony!

zamknij komunikat